1.11.2007

LDZIGN


Z powodu notorycznego braku tzw „czasu wolnego” byłem zmuszony odkładać wycieczkę do Łódź Art Center na wystawę LDZIGN do ostatniego dnia jej trwania. Strasznie mnie to wkurzało, ponieważ o wystawie słyszałem i czytałem już jakoś w sierpniu i strasznie się cieszyłem, że wreszcie Łódź przestaje być pomijana przez tego typu eventy. Bo jakoś ani Fotofestiwal (coraz gorszy z roku na rok), ani Festiwal Czterech Kultur nie zaspokajały mojej potrzeby obcowania ze sztuką uzytkową i designem, których w moim pięknym mieście ostatnio jak na lekarstwo.


Tak więc w ostatniej chwili, zmordowany ciężkim dniem pracy, jeszcze cięższym plecakiem i cholernie ciężką przeprawą przez rozkopane miasto dotarłem na wystawę LDZIGN .


Być może przez to, że był to ostatni dzień wystawy, klimat miejsca był jakiś taki senny i odrzucający już na samym wstępie. Ciemno, zimno, do tego mało rozgarnięci ludzie w bileterii (dzięki którym jestem 25 pln w plecy kupiwszy koszulkę, a i owszem XL, ale dla kobiet). Słaba informacja gdzie tak naprawdę jest ta wystawa, brak oznaczeń i jasnej sygnalizacji gdzie jest wejście, czyli elementarnych rzeczy które do odwiedzenia wystawy powinny zachęcać.

Ale jako, że była to inauguracyjna edycja tego wydarzenia i traktowana trochę offowo, postanowiłem przejść nad tymi wszystkimi mankamentami do porządku dziennego.


I pierwsza skucha. Trochę skonsternowany obrałem azymut na jedyne źródło światła wydobywające się zza szklanych drzwi. No i niby bingo, bo wchodzimy do środka, dziewczyna na bramce sprawdza czy mamy bilety. Super. Trafiliśmy. Tyle że już od razu byłem w stanie ogarnąć całe pomieszczenie i ocenić jego rozmiar na wielkość średniego sklepu z pasmanterią. Parę eksponatów rozstawionych trochę byle jak i to wszystko. Jak na każdej wystawie były rzeczy lepsze i gorsze, tyle że w tym przypadku z przewagą tych drugich. Aczkolwiek trzeba przyznać że kilka pomysłów mi się spodobało i zatrzymałem się przy nich na krótką chwilę.


W całej sali najciekawszym i wartym wspomnienia eksponatem była zabawa formą i ruchem przedstawionych za pomocą płótna i nici, przedmioty codziennego użytku wyszyte na prześcieradłach, pozycje ciała w fazie REM zgrabnie przedstawione za pomocą nakładających się na siebie obrysów ciała. Niby nic takiego a jednak przykuło moją uwagę na dłużej. Reszta jakoś tak zupełnie bez emocji.


Poza tym stało kilka dziwnych rzeczy, co do których miałem wątpliwości czy są faktycznymi eksponatami czy po prostu ekipa remontowa przypadkiem zostawiła je w kącie. Pośród nich tak bardzo znielubiona przeze mnie taktyka dorabiania ideologii i kontekstu do rzeczy zupełnie nie atrakcyjnych i bezdennie nudnych. „Buty kaskadera” będące faktycznie dwoma kawałkami odlewu gipsowego czy spryskiwacz z brudną wodą to dla mnie tania podróba prac które faktycznie mimo swej prostoty i prozaiczności potrafią być ciekawe i intrygujące. Te nie były. Patrząc na to poczułem się trochę oszukany, że zapłaciłem za bilet po to żeby oglądać zabrudzone opakowanie po Mr Muscle. Obrazu rozpaczy dopełniały pozbijane z róznych kawałków starych mebli szafki. No po prostu masakra.


Cały czas podczas oglądania tych eksponatów jedna myśli mi kołatała w głowie: „oby tu była chociażby jeszcze jedna sala”. Na szczęście dziewczyna na bramce rozwiała moje obawy i wskazała nam miejsce gdzie wchodzi się na faktyczną wystawę LDZIGN (jak się okazało to co zdążyliśmy zobaczyć było na szczęście tylko preludium).


Nawiasem mówiąc gdyby nie pani na bramce, nigdy byśmy chyba do wejścia na wystawę nie trafili...


Tutaj już znacznie lepiej. Widać że autorzy przyłożyli się do swoich prac. Pierwsza sala z wzornictwem meblowym. Kilka lepszych i gorszych projektów, ale tragedii nie było. Przeważały projekty mebli pokojowych, które w większości były na naprawdę dobrym poziomie. Przekrój stylistyki od mebli retro lat 60-tych (osobiście nie cierpię tego rodzaju projektowania), meble nowoczesne i takie zupełnie przeciętne, bez fajerwerków. Ciekawe projekty sof, klubowych foteli, mebli salonowych i stolików. No i dodatki, dywany, półeczki, solniczki, wazoniki, talerzyki.

To wszystko funkcjonowało w przestrzeni w połączeniu z architekturą, której też było naprawdę dużo, ciekawe nowoczesne projekty, wizualizacje na ścianach, rzuty kondygnacji na podłodze, brakowało mi tylko makietek. A szkoda bo zawsze lubiłem makietki.


Druga sala już mniej fajna. Trochę radosnej twórczości z odzysku, czyli wisząca lampka obsadzona chlebem ryżowym, obok jakaś bliżej nie określona konstrukcja z chlebka Wasa, do tego półki zrobione ze starych snowboardów a na deser laleczka barbie w wersji sado maso przywiązana do oparcia krzesła. Pewnie miało być twórczo. Wyszło trochę tak... sam nie wiem... trochę tandetnie chyba. Ale i tutaj trafiła się rodzynka w postaci zielonego obrusu do gry w warcaby zastawiona 50-tkami wódki zamiast pionkami. Pomysł niby wtórny ale wizualnie ciekawy.


No i wreszcie trzecia sala – mauzoleum współczesnego plakatu. Projekty różne różniste. Od totalnych techno-knotów zalegających na murach i słupach w całym mieście, po naprawdę fajne projekty. Kilka prac znajomych, kilka plakatów które wcześniej zdobyły nagrody, te byly chyba najbardziej rozpoznawalne. Parę projektów przy których można było przystanąc na dłużej i popodziwiać, większość plakatów na przyzwoitym poziomie, spełniających swoją funkcję. Wrażenie fajne, spędziłem tam najwięcej czasu, jako, że to pokrewna mojej dziedzina. I w sumie szkoda mi było tylko że na tej ścianie nie wisi żaden mój plakat. Może dlatego że nigdy nie miałem na takie rzeczy czasu. Ale żal został.


No i wsio. 5 zeta za taką wystawę to chyba dobra cena. Szczerze mówiąc spodziewałem się czegoś ciekawszego i bardziej zajmującego uwagę. Odniosłem wrażenie że nie wszystkie zapowiadane eksponaty udało mi się zobaczyć. To że autorzy zdecydowali się na usunięcie części ekspozycji przed końcem wystawy nie świadczy dobrze ani o nich ani o organizatorze.

Ale mimo tych moich narzekań muszę uznać inauguracyjną wystawę LDZIGN za udaną. Głównie ze względu na to że udało się ją zorganizować, a sporo projektów było naprawdę z najwyższej półki. Zabrakło trochę organizacji i atmosfery To ostatnie można jednak zwalić na to, że odwiedziłem wystawę w ostatni dzień, gdzieniegdzie natrafiając na pojedyncze osoby lub zblazowanych wolontariuszy pilnujących eksponatów.

Być może w przyszłym roku odbędzie się to wszystko z większą pompą i zaangażowaniem... mam nadzieję. Oby więcej takich wydarzeń w Łodzi.

KC


Więcej nt samej wystawy na stronie: LDZIGN


3 komentarze:

Unknown pisze...

"Poza tym stało kilka dziwnych rzeczy, co do których miałem wątpliwości czy są faktycznymi eksponatami czy po prostu ekipa remontowa przypadkiem zostawiła je w kącie."
O to, to. Problem z szeroko pojętym "projektowaniem" :-)

Anonimowy pisze...

ciesz się, że w ogóle coś jest, w 3mieście wystawy designu nie pamiętam.

Anonimowy pisze...

Bylem na otwarciu.
Z "Domu Polskiego" malo pamietam, gdyz to raczej nie moja dziedzina.

PartyPrint - zawiodlem sie na jakosci prezentacji prac. Slabe oswietlenie nie pozwalalo sie w pelni delektowac wystawa.

Brak podpisow pod pracamitakze stanowil dla mnie problem. Znalazlem kilka perelek i chcialbym wiedziec kto jest ich autorem. Szkoda.

Co do orientacji w terenie, to w dniu otwarcia nie bylo z tym problemu. Jeno po bankiecie rezbrykani imprezowicze przywlaszczyli sobie co poniektore.

Ave sponsor bankietu - Wyborowa :)